PAMIĘTNIK

  1. WYRUSZAM

  2. KORDOBA

  3. GRANADA

  4. FLAMENCO-EMOCJE

  5. MALAGA

  6. ALHAMBRA

  7. SIERRA NEVADA

  8. SEVILLA


HISTORIA

  1. CÓRDOBA

  2. GRANADA

  3. MÁLAGA

  4. SIERRA NEVADA

  5. SEVILLA

 

 

 

 

 

 

 

Moja Hiszpania. Brzmi trochę przewrotnie. Nawet czteroletni pobyt w tym kraju chyba nie upoważnia do takiego sformułowania?! Może lepiej zabrzmi: moje spojrzenie na ten bogaty kulturowo i geograficznie kraj Półwyspu Iberyjskiego. Moje czyli – z góry uprzedzam – subiektywne.

Pierwszy rok mojego pobytu na północy Hiszpanii, w malowniczym zakątku Kraju Basków, można by nazwać okresem sielsko-anielskim, w którym bezkrytycznie chłonęłam wszystko, co się dookoła mnie działo. No może z małym wyjątkiem. Mam na myśli pierwszą wigilię na obczyźnie, suto zasłaną owocami morza czyli mariscos, świeżo złowionymi w Ria de Vigo (Galicja) przez szwagra mojej znajomej. To, co tak filuternie na mnie zerkało z talerza (i dałabym sobie głowę uciąć, że mimo sparzenia wrzątkiem kiwało wąsikiem…) w niczym nie przypominało karpia ani kapusty z grochem! To była najbardziej postna wigilia w moim życiu, praktycznie o chlebie i wodzie!

Chociaż byłam zameldowana w San Sebastián, przez dłuższy czas zachowywałam się jak turystka. W ciągu pierwszego tygodnia obfotografowałam całe miasto, na wypadek nagłego powrotu do kraju. Wszystko zachwycało! Było takie inne. Piękne, czyste… pocztówkowe. Do tego najpiękniejszego zakątka Hiszpanii przyjeżdżała niegdyś rodzina królewska, generał  Franco… a dziś pomimo że mieści się tu siedziba ETA, co roku we wrześniu można spotkać gwiazdy światowego kina zjeżdżające na międzynarodowy festiwal filmowy. Obserwując pięknie ubranych spacerowiczów podziwiających zachód słońca w słynnej zatoce La Perla, mało który z turystów spodziewa się podwójnego życia jakie toczą tutejsi mieszkańcy. Mało kto zdaje sobie sprawę z nieustannego napięcia w jakim żyją niektórzy, ze względu na nierozwiązany do dziś konflikt z terrorystyczną bandą ETA. Świetnie zorganizowane służby bezpieczeństwa (policja – Policía, służba miejska – Guardia Civil i brygady antyterrorystyczne – Ertzaintza) zapewniają spokój i bezpieczeństwo.

Potrzeba czasu i dobrej znajomości języka aby zrozumieć dlaczego przewodnim tematem rozmów z Baskami (mieszkańcami Kraju Basków) jest kuchnia baskijska i pogoda de hoy (dzisiejsza).

Cztery lata. Ktoś mógłby rzec: niedużo. Dla mnie jednak całkiem sporo. To był jak dotąd najciekawszy i najintensywniejszy okres mojego życia. Podobnie jak ostatnie miesiące pobytu w Hiszpanii. A w szczególności dwa tygodnie września 2006 spędzone w Andaluzji. Wymarzone i zaplanowane z czteroletnim wyprzedzeniem wakacje. Ale czy wakacje mojego życia?

O tym przekonacie się jeśli wystarczy Wam sił i ochoty na przeczytanie mojego wirtualnego pamiętnika z podróży. Codziennie starałam się wysyłać e-mail do przyjaciół i rodziny dzieląc się w nim na bieżąco moimi wrażeniami. Na potrzeby niniejszej strony zebrałam wszystkie notatki i tak powstał tekst zatytułowany: „Z pamiętnika zielonego podróżnika”.

Życzę miłej lektury!

 

POCZĄTEK STRONY


Z pamiętnika zielonego podróżnika

Motto podróży:

„Wiedza bowiem otwiera horyzonty i sprzyja duchowemu rozwojowi człowieka. Prawdziwie wielki jest ten człowiek, który chce się czegoś nauczyć”. Jan Paweł II

 

Rozdział I
Wyruszam

15 września 2006
godz. 23:30

W San Sebastián leje jak z cebra czyli jak mówią tutejsi llueve a cántaros. Dość zimno, tylko  15 stopni. Muszę jak najszybciej dojść do przystanku autobusowego aby nie przemoczyć walizki. Udało się! O północy wyruszam autobusem PESA do Madrytu. Uwielbiam ten moment przed długą podróżą. Układam się wygodnie w fotelu i zapominam o całym Bożym świecie. O tym, czego nie zdążyłam załatwić przed wyjazdem, o tym, co być może zawaliłam, o smakowitej wałówce przygotowanej na drogę, którą właśnie zostawiłam w lodówce. Zapominam o tym wszystkim, na co i tak już nie mam wpływu. Pełny relaks, bo przede mną nieznane. Nie wiem jeszcze co mnie czeka. Delektuję się myślą, że od teraz przez najbliższe dwa tygodnie nie będę musiała wstawać rano do pracy, załatwiać pilnych spraw, telefonów, i podejmować jakichkolwiek decyzji. W tym właśnie momencie rozpoczynam wakacje mojego życia! Czekałam na nie dość długo. Tak się złożyło, że przez ostatnie lata nie było mnie stać na wymarzony wypoczynek. Dziś po czterech latach pracy na północy Hiszpanii, w uroczym  baskijskim miasteczku San Sebastián, jadę na południe. Prawie każdego dnia wsłuchiwałam się w magnetyczne dźwięki telewizyjnej reklamówki Andaluzji i porywające słowa przeboju Chambao: Dejate llevar por las sensaciones...”. Tak się dałam ponieść, że zaplanowałam wyjazd do Granady, ze zwiedzaniem po drodze Kordoby, Malagi i Sewilli.

 

16 września 2006
godz.12:08

Witam wszystkich bardzo serdecznie prosto z Hotelu Riwiera! Do Madrytu dotarłam wcześniej niż planowany przyjazd, czyli o szóstej rano!  Chciałam zmienić bilet kolejowy do Kordoby na wcześniejszą godzinę ale nie było wolnych miejsc. Postanowiłam posilić się nieco przed dalszą podróżą więc zamówiłam herbatę i bułę z jamón serano. Jamón serano, czyli typową hiszpańską szynkę polubiłam już po kilku miesiącach mojego pobytu w tym kraju. Nie mogę tego jednak powiedzieć o herbacie, którą podają tu z reguły w malutkich filiżankach do kawy i delikatnie mówiąc... jest średnich lotów. Zupełnie jak kawa serwowana w Polsce, której zagraniczni goście nie mogą przełknąć. Aby nie tracić mojego cennego, wakacyjnego czasu, do Kordoby postanowiłam pojechać najszybszym pociągiem jaki kursuje w Hiszpanii, tzw. AVE. Pociąg AVE jest super. Szybki i wygodny chociaż nie podają w nim nic do picia, tak jak w naszym poczciwym Intercity. Odległość niespełna 300 km przebyłam w niecałe dwie godziny!

Z okien podziwiałam nowe dla mnie krajobrazy czyli pola oliwne i ziemię w czerwono-pomarańczowym kolorze. I tak po raz pierwszy poczułam smak południa Hiszpanii.

Kiedy opuszczałam  Madryt termometry wskazywały 13 stopni a tu w Kordobie jest już 24 i zanosi się na więcej. Nie mogę uwierzyć, że już tu jestem! Na dworcu kolejowym kupiłam od razu bilet autobusowy do Granady, na poniedziałek. Do hotelu trafiłam bez problemu. Spacerkiem (wlokąc się noga za nogą a przy nogach wypchaną po same brzegi walizę), zajęło mi to jakieś 15 minut (w internetowej reklamie hotelu podają minut 5). Właściciel hotelu bardzo miły i rozmowny. Pokój bez zastrzeżeń, czyściutki, łazienka nawet z bidetem. Zaraz biorę prysznic i ruszam w miasto. W holu znalazłam ulotkę informującą że niedaleko meczetu jest tablao a w nim o 22.30  występ flamenco. Chyba schowam strach do kieszeni i się tam wybiorę lub (co jest bardzo możliwe) zmienię zdanie zaraz jak się ściemni.

Dziwnie się czuję. Mam wrażenie że wszędzie gdzie jestem jest tak jakby u siebie. Może dlatego że jestem zmęczona i już nic mnie nie szczypie, a może to dzięki znajomości języka?! Przed chwilą zadzwoniła do mnie Ania, znajoma z „północy”. Poplotkowałyśmy dobrą chwilę, tak że przez moment wydawało mi się, że jestem w San Sebastián

 POCZĄTEK STRONY

 

Rozdział II
Kordoba

17 września 2006
godz. 13:46

Siedzę w cyber-café niedaleko meczetu. Korzystanie z hotelowego Internetu wychodzi znacznie drożej. Koło mnie przysiadają sympatyczni młodzi ludzie. Po chwili okazuje się, że to turyści z Polski. Wymieniliśmy kilka zdań i każdy ruszył w swoją stronę.

Wczorajszy płatny koncert flamenco odpuściłam sobie nie tyle ze strachu przed nocnym spacerkiem, co za namową właściciela hotelu. Wspomniał, że o tej samej porze na placu, którego nazwy nie pomnę, odbędzie się również koncert flamenco tyle, że pod chmurką.

Wypytałam wszystkich w hotelu, a potem ludzi na ulicy czy to spokojne miasto. Twierdzą, że tak, chociaż turyści mają inne wrażenie, bo ulice wydają się dziwnie opustoszałe i ciche. Właściciel hotelu zapytał czy wołałabym zamienić tę tajemniczą, wieczorną atmosferę na towarzystwo policji miejskiej, po to tylko aby poczuć się pewniej. Powiedziałam, że nie, bo przerabiam to w Kraju Basków. Uśmiechnął się ze zrozumieniem.

Dwugodzinny spacer w towarzystwie przewodnika kosztuje 14 euro. Niby nie fortuna ale postanowiłam zaufać ludziom i wypuściłam się sama w miasto. W nocy jest pięknie oświetlone, zwłaszcza ruiny rzymskiego teatru. Główne ulice tętniły życiem, a boczne były trochę wymarłe, bo większość Hiszpanów o tej porze siedzi w barach lub patiach wewnętrznych, z których słynie Kordoba. Los patios są bardzo zadbane, mienią się kolorami wzorzystych, andaluzyjskich kafli, tzw. azulejos i toną w kwiatach. Tam właściwie toczy się życie mieszkańców tych kamienic.

Na koncert flamenco dotarłam przed czasem tak, że nawet udało mi się zająć dobre miejsce w jednym z pierwszych rzędów. Jakież jednak było moje zdumienie, kiedy wyczekiwany przeze mnie koncert okazał się być przedstawieniem cyrkowym. Tak, tak. To był najprawdziwszy cyrk. Nie na kółkach ale w rytmie flamenco! Nie wiedziałam czy się śmiać, czy płakać. Akrobacje, wygibasy, podrzucanie pałek, a wszystko do muzyki pop-flamenco. Muszę przyznać, że było to bardzo ciekawe doświadczenie jak na pierwszą noc w Andaluzji!

Kordoba. Tyle myśli skacze mi po głowie. Generalnie jestem bardzo zmęczona, bardzo bolą mnie nogi, powoli opadają emocje i może to wszystko trochę wpływa na moje ogólne wrażenie. Na domiar złego większość najładniejszych miejsc jest w remoncie. Na przykład taki Most Rzymski (Puente Romano, szesnastołukowy most nad Guadalquivir, zbudowany za czasów cezara Augusta, wielokrotnie przebudowywany),  cały w rusztowaniach! Prace renowacyjne można obserwować z drewnianej konstrukcji usytuowanej nad brzegiem rzeki. Nazwa Guadalquivir pochodzi z języka arabskiego i oznacza wielką rzekę ale dziś mogłam zobaczyć zaledwie jej stróżkę. A to za sprawą suszy, która co roku nawiedza tę część Hiszpanii. W pobliżu Puente Romano można podziwiać romańskie młyny wodne (Molino de la Albolafia). Zastygłe w czasie i mule rzecznym.

Dziś rano o 10.30 byłam na mszy świętej w katedrze-meczecie.  To miejsce zrobiło na mnie duże wrażenie. Trochę wydało mi się smutne, że świątynie tak się zmieniają. Mam na myśli kościół chrześcijański, później meczet a teraz katedra i pozostałości meczetu w jednym. Mieszanka wszystkiego, trochę jak w Jerozolimie. Mezquita to były meczet. Jedno z najwspanialszych dzieł architektury islamu. Wnętrze ma wysokość 11,5 metra. Zachowało się tu do dziś 850 kolumn połączonych podkowiastymi łukami co robi wrażenie labiryntu. Budowę ukończono w X wieku na fundamentach świątyni rzymskiej. Po zdobyciu Kordoby przez chrześcijan, na środku sali modłów meczetu zbudowano w XVI wieku katedrę.

Ponieważ mam spore braki z historii to kupiłam sobie przewodnik po Kordobie ale przeczytam go dopiero w Granadzie. Trochę zła kolejność, ale co zrobić. Za mało czasu na chodzenie, czytanie, robienie zdjęć i dotarcie do najważniejszych zakątków miasta. Właśnie... najważniejszych... czasem chodząc tak bez ładu i składu można natrafić na perełkę, o której nie wspominają opasłe i drogie przewodniki! Ja miałam szczęście natrafić na dom nr 17 i kontemplować ponad godzinę ścianę wyklejoną pergaminami, na których ktoś pieczołowicie wykaligrafował przeróżne złote myśli. Czas spędzony na tej uliczce, w prawie 40-stopniowym upale był dla mnie nie lada ucztą duchową!

Pogodę mam wyśmienitą, około 30 stopni ale nie ma tej wilgoci co w San Sebastián, więc da się wytrzymać. Trochę jestem rozczarowana, bo wyobrażałam sobie, że atmosfera miasta będzie przypominać średniowieczne Toledo. Podoba mi się tu ale coś mi nie gra. Tylko, że jeszcze nie wiem co?! Może się przekonam po zwiedzeniu Sewilli i Granady. Chyba nie chciałabym tu mieszkać. Ale spędzić tydzień było by bardzo fajnie!

Cieszę się tym, co widzę i staram się odpoczywać psychicznie, bo na odpoczynek fizyczny na razie nie ma szans! Czas płynie nieubłaganie. Okazuje się, że stale muszę podejmować jakąś decyzję. A to, w którą stronę pójść, co zobaczyć, z czego zrezygnować, itp. Nie ma wakacji od myślenia. No i nie ma w moim przypadku towarzysza podróży, który mógłby coś zasugerować, wesprzeć i podzielić się wrażeniami. Samotne podróżowanie ma sporo plusów, ale jak się przekonałam na własnej skórze jest bardzo męczące a nawet stresujące. To spory wysiłek fizyczny i intelektualny, którym chyba można nacieszyć się dopiero po powrocie, z perspektywy czasu, popijając gorącą herbatę z rumem w domowych pieleszach, przeglądając zdjęcia i powracając we wspomnieniach do wydeptanych ścieżek. W moim przypadku... andaluzyjskich.

 POCZĄTEK STRONY

 

Rozdział III
Granada

19 września 2006
godz. 17:52

 
  Granada. Czas na kolejną porcję wrażeń na żywo. To tu postanowiłam spędzić najbliższe dwa tygodnie, relaksując się na intensywnym kursie flamenco oraz przygotowując się do egzaminu DELE Superior w miejscowej szkole „Carmen de las Cuevas”. Z dworca bez wahania wzięłam taxi. Po raz kolejny moja kobieca intuicja okazała się niezawodna. Miasto w strategicznych miejscach rozkopane. Taksówkarz narzeka na władze miejskie za to, że wyrzucają pieniądze a i tak niczego nie ulepszają tylko spier...ją! Za przejazd jak się później okazało zapłaciłam ponad 2 razy więcej ale i tak dziękowałam Bogu za to, że gość mnie tu dowiózł całą. Dzielnica Albaycín to niezła góra! Drogi odlotowe jak ze średniowiecza. Strome, śliskie, nie da się po nich biegać, a ja jestem przyzwyczajona do tego, że w SanSe wychodzę wszędzie w ostatniej chwili, bo mam wszędzie blisko i w zasięgu ręki. Gdzie nie spojrzeć piękne widoki ale mam wrażenie, że wszystko dziwnie daleko... Na mapie wydaje się dużo bliżej.

Pani w sekretariacie szkolnym (wcale nie Hiszpanka) nie była już tak sympatyczna, jak w rozmowach telefonicznych poprzedzających mój przyjazd. Dziś mało się mną przejęła. Dobrze, że zorganizowała przewóz mojej walizki na miejsce zamieszkania, bo bym chyba ducha wyzionęła wlokąc ją pod niezłą górkę, po skąpanych w słońcu kocich łbach! Na miejscu okazało się, że będę mieszkać w... piwnicy. Moimi towarzyszami będą: wilgoć i kurz. Ruch na ulicy w nocy taki, że niech ich skręci. Jak przejeżdża motor to mam wrażenie, że mi zaraz wjedzie prosto do łóżka. Prawie nie spałam. Ledwo żyję. Miałam już okazję poznać ludzi z grupy tańca. To typki anglojęzyczne i trzymają się razem. Nie bardzo są otwarci na nową osobę czyli na mnie. Ale dziś jeszcze mam to gdzieś. Jestem za bardzo zmęczona, żeby się tym przejmować. Compás czyli kurs wyklaskiwania rytmu w zasadzie OK. Widać jednak, że nie jest to grupa początkujących jak było w założeniu. Większość z uczestników już coś wie i radzi sobie świetnie, a ja pozostaję w tyle. Tempo nauki bardzo szybkie więc chyba mało skorzystam – a szkoda.

Jeśli chodzi o kurs flamenco to trzeba przyznać, że instruktorka tańczy super, ale to nie Ana z SanSe i nie bardzo potrafi uczyć. Narzuca bardzo szybkie tempo, wprowadza dużo nowych kroków i elementów choreografii nie zważając na osoby, które po raz pierwszy zmierzają się z tym tańcem. Większość co prawda ma jakieś podstawy, a ja dzięki Bogu znajomość sevillanas, ale z tego co widzę to nie nauczę się flamenco, tylko będę miała odrobinę gimnastyki! Chyba nie o to mi chodziło przy zapisie na ten kurs... podkreślam: dla początkujących!

Dziś "spałam" do 10.30 (ze względu na wspomniane warunki nie był to głęboki sen!) i lekko zawstydzona muszę przyznać, że miałam gdzieś całą piękną Granadę, którą widzę z tarasów szkolnych.

Poszłam do pobliskiego supermarketu SPAR i wreszcie zrobiłam zakupy, bo w zasadzie od niedzieli prawie nic nie jadłam. W sumie to fajne wczasy odchudzające sobie sprawiłam. Piękne widoki, dużo stresu, liche posiłki, dużo ruchu, wysiłek intelektualny... nie ma to jak zorganizować sobie WAKACJE ŻYCIA po czterech latach ciężkiej pracy za granicą! Resztę pieniędzy wydam po powrocie na leczenie pylicy, grzybicy, kręgosłupa i odcisków na nogach.

Na dziś wystarczy tych opisów. Za chwile mam kolejne zajęcia. W ofercie szkoły Internet miał być gratis ale ponieważ nie mam laptopa to muszę płacić. Niedużo ale chodzi o zasady. Bar szkolny to jak się okazało kilka automatów wypluwających puszki coca-coli... ¡Sin comentarios!

20 września 2006
godz. 17:50

Powiem a raczej napiszę tak: dziś nie czuje się lepiej, wątpliwości nie ustępują, żal ściska, ale pomimo pokusy przespania całego dnia, wyszłam z domu na spacer po okolicy. W tym tempie nie wiem czy przed wyjazdem zdążę dojść do Alhambra, a co dopiero zwiedzić ją w środku (wejściówki należy zamawiać z wyprzedzeniem!). Dzielnie zaliczyłam dwa punkty widokowe i to akurat wtedy jak zaszło słońce, więc zdjęcia będą takie sobie. Ale widoki pozostają niezmiennie cudne! Mam wrażenie jakbym była trochę w Toledo a trochę w Jerozolimie i to mi się podoba. Urocze uliczki, fatalne do chodzenia ale malownicze, wyłożone kamieniem. Pełno arabskich kafejek i na każdym rogu słychać flamenco. Tu faktycznie, w tej najstarszej dzielnicy Albaycín ludzie tym żyją! Spacerując bez mapy i celu trafiłam przypadkiem do Centrum Islamskiego z pięknym ogródkiem, z którego roztacza się panorama miasta. Miałam zamiar zrobić kilka fajnych zdjęć ale, jak to zwykle bywa, w takim właśnie momencie wyładowują się baterie w aparacie fotograficznym…


E u r e k a !!! Po raz pierwszy...

Najważniejsze są... emocje
tzn. sentimiento!!!

Dziś w nocy, ponieważ nie mogę spać w tej norze, odkryłam pozytywną stronę całej sytuacji w jakiej się znalazłam. Nawet udało mi się ją nazwać po imieniu: emocje. Wszystko jedno jakie. Złość, wściekłość, żal, smutek, radość, nostalgia... ważne żeby coś czuć. Bo jak nic nie czujesz, to nie ma flamenco! A wiec reasumując: mieszkam w najstarszej dzielnicy Granady. Dzielnicy cygańskiej. Niedaleko od mojego domu są jaskinie gdzie mieszkali, tworzyli, tańczyli i śpiewali cyganie. Takie było ich życie. W zasadzie niektórzy do dziś tu mieszkają... To nie były hotele pięciogwiazdkowe, czyli moja nora jest tu jak najbardziej na miejscu. ¡Olé!  Wszystko mnie wkurza. ¡Olé! Wszystko się we mnie gotuje. ¡Olé! I może właśnie tego mi było potrzeba, bo wczoraj na zajęciach z tańca dziewczyna usiłowała obudzić w nas jakieś emocje, żeby nasze nogi, ramiona, dłonie, biodra i całe ciało poczuło muzykę, słowa... bo tylko tak można coś przekazać i być autentycznym. Nie wiem czy to jest dla mnie osiągalne? Zobaczymy dziś czy ta moja złość i burza emocji, żalu, smutku i pragnienia piękna przełoży się na ruchy w tańcu?! Mam nadzieje, że nie porozbijam przy tej okazji luster w naszej szkolnej jaskini czyli zabytkowej, tak zwanej cueva gdzie uczymy się tańca.

POCZĄTEK STRONY

 

 Rozdział IV
 Flamenco i emocje

21 września 2006
godz. 17:53

Dzisiaj wyszłam z domu już o 10:00!  Jak na mnie to całkiem nieźle. ¡Olé! No i wyobraźcie sobie, że spacerowałam całe 4 godziny! Jak dotąd zaliczyłam wszystkie punkty widokowe i znam Granadę ze wszystkich stron. To znaczy jej panoramę! A jest piękna tak, że dech zapiera.

Dziś, jak ostatni głupek, przed spacerkiem wyciągnęłam pieniądze z automatu i poszłam na Sacromonte zobaczyć słynne cuevas czyli domy-jaskinie. Nie wpadłam na to, że to teren dziki, gdzie do dziś mieszkają Cyganie! Rano chyba spali ale przewinęło się kilka typków, tak że w pewnym momencie poczułam się bardzo nieswojo. Nacykałam sporo zdjęć, tam oczywiście, gdzie  psy mi na to pozwoliły. To niesamowite w jakich norach żyli i nadal żyją miejscowi Cyganie! A co najdziwniejsze,  to właśnie tu zrodziła się Zambra  (odmiana flamenco typowa dla tego regionu) czyli ich muzyka, taniec i śpiew! W tym właśnie miejscu zastanowiła mnie i na wskroś przeszyła myśl, że im brzydziej – tym piękniejsze stroje, im brudniej – tym piękniejszy głos, im biedniej na zewnątrz – tym większe bogactwo  i uroda świata wewnętrznego. Ciekawe, nieprawdaż?

Po drodze trafiłam do muzeum jaskiń, gdzie wybielono kilka z nich i zrobiono coś w stylu skansenu. Nawet całkiem gustownie. W pierwszym okresie jak przybywali tu Cyganie, tych jaskiń było 600 a w 1950 roku już ponad 3 tysiące. Ja widziałam zaledwie kilkanaście z nich. Jak widać na załączonym poniżej schemacie niektóre z jaskiń miały kilka poziomów w głąb ziemi...
 


Potem natknęłam się na tętniącą życiem
jaskinię-tablao gdzie do dziś wieczorami grają, tańczą i śpiewają miejscowi Cyganie czyli gitanos. Niestety zawsze po 22:00.  Już rozpaczam, że nie mam tu z kim przyjść. Chociaż  moja obojętność na wszystko, powoli obejmuje także mój strach przed ciemnościami, zbirami itp. Nawet raz się wypuściłam na nocny spacerek! Z duszą na ramieniu mogłam zakosztować trochę nocnej atmosfery. Ale nie jest to łatwe w wykonaniu samotnej dziewczyny wałęsającej się po andaluzyjskich dzielnicach Granady.

Nie doszłam jeszcze do Centrum ani do Alhambra. Może zdążę przed wyjazdem. Sierra Nevada też wisi na włosku bo ponoć tam nic nie jedzie. Zawsze mogę zajrzeć do Muzeum García Lorca! Nadal nie wiem co robić. Siedzieć tu i poznawać Granadę w szczegółach czy jechać gdzie pieprz rośnie?!

Ludzie na kursie bez zmian. Za to ja się zmieniłam i to bardzo! Już nikogo nie pozdrawiam i nawet nie próbuję zagadywać. Podróże kształcą, więc szybko nauczyłam się od nich obojętności. ¡Lo siento!  Przykro mi!

Dziewczyna, która uczy nas tańca, o wyglądzie rasowej Andaluzyjki, takiej co to właśnie wyszła z jaskini, jak się okazało urodziła się w... BILBAO!!! ¡Parece mentira! Osiem lat temu przyjechała do Granady. Płynie w niej krew andaluzyjska, jako że jej rodzice stąd właśnie pochodzą!  Przewrotność losu jest okrutna. Bilbao leży zaledwie kilkanaście kilometrów od San Sebastián! Zabawne, że musiałam przemierzyć całą Hiszpanię na Południe aby trafić na instruktorkę, sąsiadkę z Północy!

Moje emocje niestety nie przekładają się na taniec. Nie rozbiłam ani jednego lustra – jedynie złudzenia, że mogę nauczyć się flamenco! Przynajmniej tu i teraz...

  

22 września 2006
godz. 17:55

Ahoj przygodo! Granada rozkopana  podobnie jak od dłuższego czasu Kraków albo jeszcze gorzej! Straciłam godzinę jadąc autobusem do centrum, a na nogach jak się okazało zajęło by mi to zaledwie 20 minut. Mija tydzień mojego podróżowania i już nie mam iluzji co do Andaluzji. To oczywiście żart bo przecież co ja właściwie widziałam?!

Wczorajszy nocny spacer zakończył się godzinnym poszukiwaniem drogi powrotnej do domu. W tym labiryncie uliczek nie sposób się połapać. Mapa na nic się nie zdaje. Może miałam jakiś wybrakowany egzemplarz, a może ze strachu tak mi się wszystko w oczach poprzestawiało, że straciłam orientację w terenie? Mimo to zauważyłam, że Alhambra jest ślicznie oświetlona w nocy i robi wielkie wrażenie, tak jak za dnia.

Jeśli chodzi o flamenco – odkrywam nowe horyzonty. Usiłuję dowiedzieć się czy istnieje realna szansa nauczenia się tego tańca, a przede wszystkim usłyszenia i wyczucia tego specyficznego, porywającego rytmu. I tu po raz kolejny podzielę się za wami tym co odkryłam...

E u r e k a !!! Po raz drugi...

Gitano czyli Cygan,
to taki podhalański Baca!!!

Każdy baca powie, że łatwo policzyć stado owiec w trzy sekundy. Jeśli turysta chciałby się nauczyć tak szybko liczyć to na jaką wskazówkę i pomoc może liczyć ze strony Bacy?! Ten z pewnością doradzi mu, że trzeba usiąść, spokojniutko rozejrzeć się po stadzie, policzyć wszystkie nóżki owiec i podzielić daną liczbę przez cztery. Ale co jeśli turysta nóżek nie uwidzi? Baca z iście góralskim uporem będzie twierdził, że te nóżki tam są, ino trzeba się im długo, bardzo długo przyglądać. No! Wtedy się uwidzi! Jak juhasy robią to od dziecka to im łatwo przychodzi. A turysta, taki  na przykład ceper z Krakowa, niech se siedzi ładnych parę lat na hali aby osiągnąć zamierzony cel!

Według mnie tak właśnie jest z flamenco. Każdy z miejscowych mi tu mówi (bo ich postanowiłam pytać), że można się nauczyć tego skomplikowanego tańca, tylko trzeba słuchać, słuchać, słuchać.... aż się usłyszy i poczuje ten rytm! Nikt nic konkretnego nie powie i to nie dlatego że nie istnieje jakaś metoda, jakiś myk. Oni po prostu nie chcą tego zrobić! I to jest moje ostatnie odkrycie*.

* Z perspektywy czasu muszę jednak przyznać, że mimo, iż istnieją mykiˮ andaluzyjscy Cyganie mieli świętą rację! Naprawdę trzeba słuchać, słuchać, słuchać...

Mam wrażenie, że te kursy dla obcokrajowców (w wielu przypadkach) prowadzone są dla zbicia kasy i nic więcej. Jak ktoś jest bystry – tym lepiej dla niego, a jak nie – to jego problem. W tym przypadku mój! Jeśli człowieku nie wpadniesz na konkretne pytanie, które przyszpili do muru miejscowego nauczyciela, to nie licz na to, że powie coś od siebie w tym temacie.

Jeśli chodzi o nowe znajomości,  również nie ma na co liczyć. I na tym gruncie dokonałam kolejnego odkrycia. Istnieje ogromna  różnica pomiędzy emigrantami a turystami! W SanSe początkowo większość moich znajomych stanowili emigranci. Jechaliśmy na tym samym wózku! Mieliśmy wszyscy wielkie pragnienie poznania i otwarcia się na innych. A turyści (ci, których tu poznałam) trzymają się w swoich grupkach, mówią po angielsku (nawet jeśli znają hiszpański) i tyle!

 POCZĄTEK STRONY

 

Rozdział V
Malaga

24 września 2006
godz. 11:55 

Tym razem pozdrawiam z dworca w Málaga. To był dobry pomysł żeby wyjechać z Granady i nabrać dystansu do siebie i do otoczenia. Nareszcie poczułam, że jestem na wakacjach! Podobnie jak Andersen. On też tu był tylko trochę wcześniej niż ja, bo w 1862 roku. Cyknęłam mu nawet zdjęcie. Podobno powiedział, że w żadnym mieście Hiszpanii nie czuł się tak dobrze jak w Maladze! A jednak coś w tym jest.

Wczoraj straciłam pół dnia na dotarcie na dworzec kolejowy a potem autobusowy. Główne ulice rozkopane, autobusy chodzą jak chcą. Nie ma rozkładu godzin. Podjeżdżają na przystanek i zatrzymują się gdzie popadnie. Nic to. W końcu dotarłam do Malagi! I odżyłam.  Bardzo podobała mi się droga z Granady do Malagi. Piękne widoki, szkoda że nie mam kamery video. Góry no i morze! Tego brakuje Granadzie, którą poleciłabym zwiedzać w zimie, w grupie, no i własnym samochodem (z powodu wspomnianych remontów). Malaga robi wrażenie przestronnego miasta. Ma szerokie i bardzo wygodne do spacerowania ulice. Ale mnie rozpuścił ten kilkuletni pobyt w San Sebastián! Oczywiście tu także natykam się na kolejny remont i to na jednej z głównych ulic. Na promenadzie z palmami, która prowadzi do portu...

Zwiedziłam dom, w którym urodził się Picasso. Teraz jest tu muzeum. W pobliżu znajduje się budynek z ekspozycją jego litografii. W domu Picassa najbardziej podobało mi się podziemie z ruinami murów z czasów Fenicjan i Rzymian. Przepraszam za moją ignorancję w temacie Picasso! Zwiedziłam też Alcázar i ruiny teatru rzymskiego. Malaga to bardzo przyjemne miasto. I podobnie do Kordoby czy Granady, najlepiej będzie zwiedzać je za trzy lata jak się skończą remonty!

W drodze powrotnej do Granady, na dworcu autobusowym znowu zamieszanie. Nikt oczywiście nie poinformował pasażerów o zmianie stanowisk autobusu. Domyśl się człowieku sam, jeśli ci na tym zależy! W Granadzie okazało się, że autobusy mają zmienione trasy (lokalna fiesta) i jeżdżą jak pogłupiałe, a kierowcy nie mają oczywiście ochoty na udzielanie informacji! Ponieważ jestem dociekliwa, to dowiedziałam się gdzie należy się przesiąść aby dojechać szczęśliwie do domu. Inni obcokrajowcy mieli mniej szczęścia. Wsiedli, nie dopytali i wywiozło ich gdzie popadło. Ja wysiadłam szczęśliwa, na wskazanym przystanku. Upewniłam się kilkakrotnie, że to właściwa parada. Nadjechał oczekiwany przeze mnie autobus nr 7. Jadę, jadę i jadę i mam wrażenie, że oddalam się od centrum. Pytam więc kierowcę co jest grane? Na co on, ze stoickim spokojem, że jedziemy w przeciwnym kierunku no bo przecież trasy są zmienione. Lokalna fiesta: ¡Ole! Mówię mu, że nic nie szkodzi, że pojadę z nim i wrócę nadrabiając ździebko drogi. Na co on, że nie ma mowy. Kazał mi wysiąść (było już dobrze po 22:00) i czekać na powracający autobus, po drugiej stronie jezdni. Wysiadłam. Po 5 minutach najechał ten sam autobus, a w nim ten sam kierowca. Bez zmrużenia oka kazał mi skasować ponownie bilet! W SanSe to nie do pomyślenia! Można zrobić 100 okrążeń tą samą trasą bez wysiadania jeśli te da la gana, czyli jeśli masz na to właśnie ochotę. Nikt za te przejazdy nie każe kasować ponownie biletu!

 POCZĄTEK STRONY

 

Rozdział VI
Alhambra

25 września 2006
godz. 17:46

Dziś praktycznie cały dzień spędziłam w domu. Nie miałam ochoty nigdzie wychodzić i... chodzić. Zajęcia z rytmu (el compás) to nieporozumienie. Przynajmniej dla mnie. Facet narzuca coraz szybsze tempo, ponieważ zaplanował, że w ciągu sześciogodzinnego kursu nauczy nas wszystkich palos ¡Un tío loco! Szalony! Jeśli opuszczę wspomniane zajęcia to wygospodaruję cały dzień na zwiedzanie Sierra Nevada. Tam jedzie tylko jeden autobus, o 9:00 rano i wraca o 17:00. Trzeba będzie zabrać wałówkę i ciepły sweter. W nocy i wczesnym rankiem temperatura spada do 12 stopni a w południe dochodzi do 30. Generalnie super!

Marzę żeby być już w Sewilli. Chociaż to będzie oznaczać koniec wakacji. Tym optymistycznym akcentem pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie i do rychłego... e-maila!

 

26 września 2006
godz. 17:41

Dziś udało mi się zwiedzić Alhambra. To faktycznie piękny pałac, zabudowania obronne i ogrody. Zdobnictwo arabskie robi ogromne wrażenie! Ale szczerze mówiąc wyobrażałam sobie, że ten pałac będzie dużo większy! Tyle się o nim nasłuchałam, że podziałało mi na wyobraźnię. Sądziłam, że to będzie labirynt komnat lub coś w tym stylu. Ale w sumie nic nie szkodzi i tak jest bardzo piękny! Tutejsze ogrody też musiały kiedyś zachwycać. Dziś są bardzo ładne, ale całą atmosferę psujemy my sami, czyli turyści. Dużo hałasu i zamieszania wokoło, a tu chciałoby się pokontemplować widoki, roślinność i szum wody. W dodatku niestrudzenie pracują tu ogrodnicy i inni pracownicy od odnowy zabytków (wszystkich jest ich tu ponoć trzystu!). Oni też nieźle hałasują! Ale powtarzam – jest tu bardzo pięknie. Kupiłam sobie legendy Alhambra („Cuentos de la Alhambra”, Washington Irving) wraz z CD, na którym nagrana jest stylizowana muzyka z epoki. Może przy jej dźwiękach, będąc już w Polsce i oglądając zdjęcia tu zrobione, uda mi się przenieść w czasie?! Zwiedzanie całego obiektu jest fajnie zorganizowane. Wypożyczyłam tak zwanego audio-przewodnika, który dźwięcznym głosem na bieżąco komentuje każdy zakamarek. Bardzo wygodne! Tyle że jeszcze nie ma nagrań po polsku.

Kolejnym pozytywnym doświadczeniem dzisiejszego dnia jest fakt, że wreszcie dowiedziałam się  więcej o Sierra Nevada. Zdobyłam mapę i wygląda na to, że co prawda z „ogromnym żalem” ale zrezygnuję z piątkowych zajęć w szkole i pojadę w góry!!! Nie wiem czy to dobra decyzja ale nigdy nie widziałam lodowca! Autobus ponoć zatrzymuje się w jakiejś wiosce, gdzie są hotele i restauracje wiec jeśli zajdzie taka potrzeba (zimno, deszcz itp.) to mam gdzie się schronić. Pożyjemy, zobaczymy... 

 

27 września 2006
godz. 21:14

Ten Internet to super sprawa. Jeśli chodzi o odczucia, o których pisałeś wujku,  ja też nie spędzam w miejscach takich jak, np. Alhambra za wiele czasu. Nie wiem jak długo Wy byliście tutaj, ale ja ok. 4.5 godziny. Potem musiałam pędzić na obiad, a zaraz potem do szkoły. To, co najbardziej chyba daje poczuć atmosferę danego miejsca, to chodzenie po ulicach bez ładu i składu. To znaczy bez mapy. Chodzę sobie tymi uliczkami i stale coś odkrywam. A to kolejny remont, a to jakąś starą kamienicę, a to ciekawe średniowieczne wodociągi (Aljibe) , to znowu nadsłuchuję flamenco rozbrzmiewające w cygańskich domostwach, itp. Dziś podziwiałam również Sierra Nevada z ulicy pocałunek (Calle Beso)...

Wczoraj rozmawiałam z jedną Polką (przez tydzień rozmawiałyśmy ze sobą po hiszpańsku, nie domyślając się wspólnego pochodzenia, ponieważ sekretarka poinformowała mnie, że jestem jedyną Polką w szkole!). Alicja mówiła mi, że wrażenie iż tutejsi są mało sympatyczni, wynika podobno z tego (co z resztą podejrzewałam), że są zmęczeni turystami.

Ciekawym doświadczeniem jest rozmowa z tubylcami. Trzeba ładnie główkować, żeby domyślić się co mówią. Zjadają wszystkie końcówki. Np. jak pytałam, którą drogą mogę gdzieś dojść, to mi odpowiedzieli: "paba". Dobrze, że przy okazji machnęli ręką wskazując kierunek w dół. Po hiszpańsku to samo brzmi: para abajo!

Jeszcze może za wcześnie na podsumowania ale moje wrażenie jest takie, że  Andaluzja jest piękna, bogata w zabytki i żywą kulturę flamenco.

W sklepach (i na ulicy) znacznie gorzej ˗ pechowo spotykałam głównie ekspedientki takie jak u nas za czasów komuny. Rzadko słyszałam tu słowa typu: dziękuję, jak się masz, do widzenia, itp. Pod tym względem daleko im do Polaków. Zaskoczyłam was co?! Sami to z resztą przyznają! Pierwsze, co się rzuciło w oczy moim hiszpańskim przyjaciołom, którzy korzystali z mojej gościny w Krakowie, to właśnie wysoka kultura zachowania Polaków. Hi, hi!

Dziś byłam w domu rodzinnym a zarazem muzeum García Lorca. Jednego z najbardziej znanych pisarzy i poetów hiszpańskich. On rozpowszechnił flamenco na początku XX wieku i zorganizował pierwszy festiwal śpiewu flamenco, który odbył się na jednym z placów Alhambra. Dziś dowiedziałam się, że sympatyzował z republikanami, był homoseksualistą i miedzy innymi z tego powodu stracił życie w pierwszych trzech dniach wojny cywilnej. Rozstrzelano go i teraz spoczywa w zbiorowej mogile niedaleko Granady. Rodzina zaraz po tym wydarzeniu opuściła dom i do dziś wszystko zostało w takim stanie jak owego pamiętnego dnia. Wokół domu roztacza się piękny park (dawniej kilka hektarów rodzinnego warzywnika!).

Potem w ramach wdychania otaczającej mnie atmosfery spacerowałam uliczkami i dotarło do mnie, jaki tu ogromny hałas! Porównywalny do tego jaki panuje na ulicach Kairu. Poważnie! Piękne miasto, śliczne widoki ale wszechogarniający, przeraźliwy hałas. Z wyjątkiem tej enklawy spokoju jaka panuje wokół cygańskich jaskiń! Niektóre ulice Granady sprawiają wrażenie, jakby je ktoś przeniósł prosto z palestyny

POCZĄTEK STRONY

 

Rozdział VII
Sierra Nevada

29 września 2006
godz. 21:40

Witam ponownie i chyba po raz ostatni pozdrawiam z Andaluzji?! Jutro jadę do Sewilli i nie wiem czy będę miała dostęp do Internetu. Ale co tam jutro! Najważniejsze co było dzisiaj... cały dzień w Sierra Nevada!

Rano ledwo zdążyłam na autobus. Dziś dowiedziałam się, skąd te remonty! W Granadzie budują metro!!! To chyba jakiś żart. Jeśli nie, no to będą mieli może ze trzy przystanki: dworzec autobusowy, Gran Via w Centrum i Alhambra. Do Sierra Nevada jechałam takim małym busikiem po serpentynach jak trza!!! Widoki zapierały dech w piersiach. Jeszcze przed wyjazdem miałam sporo wątpliwości, bo pogoda tu na dole zapowiadała się paskudnie. Czarne chmury, mgła i zimno. Dzięki Bogu tam na górze nic z tego nie pozostało! Ten dzień był dla mnie błogosławieństwem zesłanym prosto z nieba! Słonce w pełni. Grzało, że hej! Góry skąpane w jego promieniach a moja gębula sparzona od nich!

Zaraz jak tylko wysiadłam z busa,  podeszła do mnie kobieta i zagadnęła czy miałabym ochotę z  nią pochodzić po górach, bo samej jej było nieswojo. Bardzo sympatyczna Elena z Brazylii. Po jakimś czasie dołączył do nas Józek ze Słowacji. Bardzo fajny instruktor narciarstwa. A na koniec podeszła Angielka, której imienia nie pomnę. I tak wyruszyliśmy w góry. Po drodze jeszcze nawinął się facet z Granady, który od dziesięciu lat mieszka w Bilbao. ¡Aupa Donosti!

Ludzie w schronisku przemili. Weseli i z poczuciem humoru. Jaki to balsam na moje skołatane nerwy... widoki nie do opisania. Chociaż brakowało śniegu, żeby było na prawdę bajkowo! Niestety nie znaleźliśmy lodowca! Jak się później okazało, cały czas po nim stąpaliśmy, tyle, że on nie wygląda jak krystaliczna, lodowa bryła. To zlepek śniegu, lodu, piachu, ziemi, skał. Po drodze na szczyt Veleta (3396) mijaliśmy jeziorka, które powstały po roztopionym śniegu. A na szczycie niespodzianka! Kto by to przewidział?! REMONT. Tak, tak. To nie żart przyjaciele. Remont pod samym szczytem. Po drodze  mijaliśmy pojedyncze ciężarówki i pomiędzy przyjemnymi cykaniami świerszczy dało się usłyszeć odgłosy prowadzonych tu renowacji stacji narciarskich. Na dowód tego, że nie kłamię, nagrałam fragmencik. Uśmiejecie się! Józek ze Słowacji nie mógł zrozumieć po co nagrywam koparkę w górach?! Na szczycie zjedliśmy z apetytem jadalną zawartość naszych plecaczków, dzieląc się miedzy sobą  pysznym pasztetem słowackim i dżemem robionym przez mamę Józka!

I tak upłynął dzień, wieczór i poranekˮ ostatniego dnia w Granadzie. ¡Olé! Jutro, komu w drogę temu czas! Czas do domu czas, już wołają nas...  Ale wcześniej odrobina szaleństwa w Sewilli. To będzie istny maraton! Planowany przyjazd ok. 11 w południe. A na drugi dzień o 14:00 muszę jechać na dworzec kolejowy i łapać AVE do Madrytu, a zaraz potem, o 19:00 autobus do SanSe. Mam nadzieję, że nie wykupiono wszystkich biletów!

Generalnie uważam, że te dwa tygodnie spędzone w Andaluzji to jeszcze nie są wakacje mojego życia. No i może dzięki Bogu! Mam nadzieje, że jeszcze pożyję!  Przecie ja za młoda na to, żeby przeżyć wakacje życia! Trza pierwej pożyć, przeżyć, uwidzieć ile się da, odpocząć na jakim lazurowym wybrzeżu, a zaraz potem spocząć w mogile z widokiem na Giewont. Hej, krzyżu na Giewoncie... nie zapomnę o cię! Jak będę umierał, jeszcze spojrzę na cię!ˮ. Tym optymistycznym akcentem, żegna się za wami (a nie z życiem!): Katarzyna, z domu Dziurdzik.

 POCZĄTEK STRONY


 Rozdział VIII
Sewilla

2 października 2006
godz. 14:36

Epilog. Czyli nie taki diabeł straszny jak go malują! Pozdrawiam już z San Sebastián. Właśnie skończyłam pracę i mam zamiar pójść do wyrka, bo tej nocy spałam tylko 4 godziny. Ale zanim to uczynię postanowiłam zreferować wam do końca moją życiową podróż.

Tak bywa, że to, czego najbardziej się boimy – na końcu okazuje się nie tylko mało straszne, ale nawet fajne! W sobotnie popołudnie dotarłam do Sewilli. I wcale się nie zdziwiłam na widok kolejnego rozkopanego miasta Andaluzji. Tu też będą mieli metro! Wszystkie przystanki pozamieniane, autobusy mają nowe trasy. Za to wszyscy, generalnie wszyscy (!) przechodnie, jak i kierowcy autobusów bardzo mili i chętnie udzielają informacji. Pierwsze 15 minut w Sewilli: Pytam kierowcę czy jedzie na Plaza Nueva a on na to, że co prawda nie, ale  jeden przystanek mogę podjechać z nim, a potem przesiądę się na inny autobus. Bien. Chcę płacić za bilet, na co gość, że nie ma takiej potrzeby. Przecież to tylko 1 przystanek! Następnie wysiadł ze mną z autobusu (!) i pokazał dokładnie gdzie mam dalej pójść. Patrzyłam na niego, jak na ufoludka! Podobne sytuacje zdarzyły mi się kilkakrotnie z osobami, które zaczepiałam na ulicy. W hotelu od razu zaprzyjaźniłam się z dziewczyną z recepcji, Hanią z Maroka. W sumie spędziłam z nią na rozmowach ze trzy godziny, zamiast zwiedzać Sewillę! Ale za to mam już zaproszenie do Marrakeszu.

Tak wiec około 12.30 wyruszyłam w miasto. Zaczęłam od katedry, tej największej w Europie. I tu miałam sporo szczęścia, bo okazało się, że wypadł europejski dzień turystyki czy coś takiego i wejście miałam gratis (te zaoszczędzone na taksówkach i muzeach pieniądze okazały się być zbawienne przy wyjeździe do Madrytu ale o tym za chwilę!).

Katedrę zwiedzałam z audio-przewodnikiem (już pisałam, jakie to wygodne!) i spędziłam w niej ok. 4 godziny. Warto było. Wieczorem byłam pełna obaw i strachu przed potencjalnymi złodziejami i bandytami, którzy od dwóch tygodni na mnie czekali z zamiarem pobicia. Takie właśnie scenariusze kreślili moi hiszpańscy znajomi z SanSe, uważając mnie za niewiastę mało odpowiedzialną z powodu samotnego podróżowania po Andaluzji. Stwierdziłam jednak, że co mi tam... i kupiłam bilet na spektakl flamenco, w jednym z tradycyjnych tablao (to taki rodzaj baru gdzie co wieczór tańczą, grają i śpiewają flamenco). Spektakl bardzo udany! Nagrałam fragmenciki, żebyście mieli wyobrażenie o tym jak wygląda takie miejsce. Wybrałam bardziej tradycyjne (nie takie pod publiczkę) ale i tak się okazało, że dopiero na ulicy można przekonać się, co to jest puro czyli rdzenne (czyste) flamenco! W drodze do tablao zauważyłam ogłoszenie, że tej właśnie nocy jest ostatnia szansa na zwiedzenie Zamku Królewskiego (Alcázar). Wpuszczali tam po 22.00 i można było szwędać się aż do północy! Co robić? Z jednej strony ci bandyci, z drugiej taka pokusa. Wybrałam pokusę (co jak się okazało nie zawsze wychodzi na złe, mało tego – nie trzeba się z tego spowiadać!). Zaraz po spektaklu w tablao przeleciałam uliczkami starego miasta, z dzielnicy żydowskiej do pałacu. Po drodze słyszałam ulicznych śpiewaków flamenco i okrzyki turystów.

Wejście do pałacu zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Noc była bardzo ciepła. Na murach dziedzińca piękne iluminacje. Wyświetlano średniowieczne sceny militarne, którym akompaniowała nastrojowa muzyka arabska na przemian z flamenco. Tworzyło to niesamowity nastrój już na wejściu. Alcázar okazał się bardzo podobny do Alhambra (część okien, kolumn, itp. zwożono tu podobno z Kordoby i Granady) tyle, że to piękne wzornictwo arabskie tutaj jest polichromowane, a tej sobotniej nocy także perfekcyjnie oświetlone! Bajka! Po pałacu i części ogrodów snułam się aż do 24.00 Po wyjściu, szukając drogi do domu trafiłam na plac gdzie miejscowi i turyści świetnie się bawili przy dźwiękach sevillanas (nigdy czegoś takiego nie widziałam bo sevillanas znam tylko z Akademii Tańca w San Sebastián). Postanowiłam zatrzymać się na chwilę i tak mi zeszło do pierwszej nad ranem. Ale warto było, chociaż na drugi dzień musiałam się zwlec o 8.30 na Mszę św. do Kaplicy Królewskiej w katedrze (tam wpuszczają tylko przy okazji Mszy świętej). Wracając do ulicznego występu... Czułam się trochę jak pod Halą Targową w Krakowie po północy, gdzie można do dziś zjeść kiełbaski z grilla. Tu też tak właśnie grillowali jedzenie. Smakowity zapach drażnił nozdrza. Stałam sobie pod drzewkiem pomarańczowym (o tej porze roku owoce są zielone i przypominają limonki) i słuchałam przyśpiewek ludowych, tzw. coplas. W przerwach puszczali sevillanas z kaset. Ludzie sami zrywali się do tańca i klaskania. Na koniec widziałam występ flamenco. Dwóch przystojnych Hiszpanów grało i śpiewało, a dziewoja tańczyła, że pozazdrościć! Aj, Sevilla! Muszę tam wrócić, bo byłam stanowczo za krótko! Do Granady chętnie bym wróciła w zimie na narty. Reszty miejsc, które widziałam nie muszę widzieć ponownie ale Sewillę TAK!!! Było by cudownie pomieszkać tu przez jakiś czas!

W niedzielę po Mszy świętej w katedrze poszłam zwiedzić corridę. Nie wiedziałam, że można ją zwiedzać w towarzystwie przewodnika. To był dla mnie szok. Czysta abstrakcja. Widziałam gdzie siedzi rodzina królewska, skąd wyskakują byki, gdzie się modlą torreadorzy a gdzie ich operują (maja tam na miejscu nawet prowizoryczną salę operacyjną!). Corrida w Sewilli jest najstarsza w Hiszpanii. Liczy sobie 240 lat i zmarły na niej tylko 3 osoby: 1 torreador i 2 bandylleros (nie wiem jak się nazywają po polsku? Chodzi o tych co dźgają byka takimi kolorowymi patykami).

Potem chciałam zwiedzić Plac Hiszpański ale utknęłam na manifestacji przeciwko rządowi Zapatero, który negocjuje z ETA! Generalnie po dwóch tygodniach pobytu na południu dotarło do mnie, że wakacje spędziłam w Hiszpanii, a tu gdzie teraz jestem to jest Kraj Basków.  Ale to rzuca się w oczy dopiero jak się  wyjedzie z San Sebastián na dłużej i na południe...

Około 13.30 wybrałam się na dworzec kolejowy aby złapać AVE do Madrytu. Po drodze ze stoickim spokojem wstąpiłam do McDonalda. Na dworcu okazało się, że nie ma już miejsc turystycznych w pociągu do Madrytu. W pobliżu nie było żadnej cyber-cafe gdzie mogłabym skorzystać z Internetu i poszukać jakichkolwiek połączeń autobusowych. Telefon na dworzec autobusowy, jak można było przewidzieć, nie odpowiadał. Ostatecznie zmuszona zostałam do kupna biletu dla biznesmenów. Kiedy podjęłam tę dramatyczną w owej chwili decyzję, okazało się, że moja karta bankowa nie działa. Wystąpił jakiś problem w banku. Upocona, ale szczęśliwa z posiadania zaskórniaków, wyciągnęłam z automatu pieniądze  potrzebne na zakup biletu. Przepłaciłam NIE POWIEM ILE... (spokojnie wystarczyłoby na samolot tanich linii lotniczych do Krakowa) i udałam się na peron, gdzie postanowiłam po raz pierwszy poczuć się jak bizneswoman! Chłopaczkowi powiedziałam, żeby mi zabrał bagaże. Do wagonu weszłam tylko z dokumentami. Jadłam i piłam do syta. Ten posiłek okazał się później zbawienny, bo autobus do San Sebastián dotarł z opóźnieniem, ok. 2:00 nad ranem! Taksówek jak zawsze w tym mieście oczywiście nie było, więc wlokąc walizkę po chodniku narobiłam tyle hałasu, że chyba obudziłam samego burmistrza San Sebastián. Spać poszłam o 3.30 bo Nona (moja współlokatorka) zaraz wyszła z pokoju aby mnie powitać, no i zeszło na wymianie pierwszych wrażeń prawie do świtu… I tak upłynął dzień, wieczór i poranekˮ ostatniego dnia moich wakacji.

Dużo widziałam, dużo się nauczyłam, straciłam sporo nerwów, bawiłam się momentami wybornie. W ciągu 4 lat zobaczyłam najważniejsze zakątki Hiszpanii ˗ od Santiago de Compostela po Barcelonę, od San Sebastian po Malagę. Andaluzja fascynuje różnorodnością.  W Toledo czułam się momentami jak w Jerozolimie... Kraj Basków i San Sebastián to miejsce, w którym przeżyłam jedne z najpiękniejszych lat mojego życia. Miałam wiele szczęścia trafiając właśnie tam.  Poznałam wielu wspaniałych ludzi.  Za dwa miesiące wracam na stałe do Polski. Klamka zapadła, bilet lotniczy zakupiony… Generalnie nie żałuję, chociaż chciałabym tu jeszcze spędzić jakiś czas lub kiedyś kolejne wakacje...

Powracając do hasła wakacje mojego życia"... Mam wrażenie, że jak na podróżnika amatora to poszło mi całkiem nieźle. Jeszcze kilka takich wypadów i może wyspecjalizuję się w organizowaniu wakacji życia" dla wędrowców podobnie jak ja... zagubionych w swoich marzeniach, pragnieniach i możliwościach finansowych!

 POCZĄTEK STRONY

 


Ździebko historii

 

Córdoba (Kordoba)

Miasto w południowej Hiszpanii nad rzeką Guadalquivir. Ośrodek przemysłowy, naukowy oraz turystyczny o znaczeniu światowym. W X wieku Abd ar Rahman III ogłosił Al Andalus czyli mauretańską Hiszpanię, osobnym kalifatem, niezależnym od Bagdadu. Za jego czasów Córdoba była największym miastem w basenie Morza Śródziemnego, ważnym ośrodkiem nauki, kultury i sztuki. Miasto miało ponad 300 meczetów, 300 publicznych łaźni, 50 szpitali i 17 wyższych uczelni. Okres ten charakteryzowało pokojowe współistnienie i wzajemna tolerancja trzech cywilizacji: islamu, chrześcijaństwa i judaizmu. Główne zabytki Córdoba to zespół fortyfikacji El Alcázar, z czasem przebudowany i wzbogacony o ogrody i łaźnie. Siedziba Królów Katolickich i sądu inkwizycyjnego w czasie wojny z Granadą. Znajdują się tu piękne ogrody z sadzawkami i fontannami oraz rzymskie mozaiki i sarkofag z III wieku. Zabytkami, których nie sposób ominąć na turystycznej trasie są: La Mezquita, Puente Romano, liczne pałace i kościoły z XV i XVI wieku oraz XVI-wieczna synagoga. Znani ludzie związani z Córdoba to między innymi: Seneka, Maimónides, Manolete.

POCZĄTEK STRONY

 

Granada (Granada)

Granada jest malowniczym miastem usytuowanym u podnóża Sierra Nevada. Liczy 280 mieszkańców i jest trzecim co do wielkości miastem uniwersyteckim. Tutejszy uniwersytet został założony w XVI wieku i jest jednym z najstarszych w Hiszpanii. Legenda Boabdila, ostatniego króla Maurów w Granadzie jest nadal żywa. Po zdobyciu miasta przez chrześcijan w 1492 roku, został on skazany na wygnanie. W pewnej odległości od miasta odwrócił się, żeby po raz ostatni spojrzeć na swoją ukochaną Granadę, zwiesił głowę i zaczął płakać. W tym momencie przypomniał sobie słowa swojej matki: „Nie płacz jak kobieta za czymś, czego nie mogłeś obronić jako mężczyzna”. Każdy kto przynajmniej raz odwiedził Granadę potrafi zrozumieć żal Boabdila, ponieważ atmosfera Granady jest fantastyczna każdego dnia. Najcieplejsze wybrzeże Europy, Costa Tropical jest zaledwie o czterdzieści pięć minut jazdy stąd. Najwyższe góry Półwyspu Iberyjskiego są także w zasięgu ręki. Granada jest kolebką najróżniejszych kultur i niewątpliwie miastem z najbardziej widocznymi śladami imperium Maurów w całej Europie. Majestatyczność pałacu Alhambra dominuje nad miastem. Albaycín, cygańska dzielnica Sacromonte z małymi odbudowanymi barami i scenami flamenco są również świadkami jakże żywej przeszłości.

POCZĄTEK STRONY

 

Málaga (Malaga)

 

Malaga to duży port handlowy i rybacki oraz stocznia. Ważna baza marynarki wojennej. Dzięki łagodnemu klimatowi na równinie Hoja de Málaga uprawia się tu pomarańcze, banany, figi, bawełnę, trzcinę cukrową oraz winorośl. Stąd pochodzi słynne wino málaga. Od połowy XX wieku nastąpił w tym rejonie rozwój turystyki. W mieście tym urodził się Pablo Picasso oraz słynny aktor hiszpański Antonio Banderas. Główne zabytki to Alcazaba czyli ruiny twierdzy, katedra, liczne kościoły, ruiny teatru rzymskiego oraz dom rodzinny Pablo Picasso.

POCZĄTEK STRONY

 

Sierra Nevada (Sierra Nevada)

Sierra Nevada to drugie co do wysokości (po Alpach) pasmo górskie w Europie, położone na terenie hiszpańskiej prowincji Andaluzja. Rozciąga się na południe od Granady i jest oddalone od wybrzeży Morza Śródziemnego zaledwie o 40 km. Kolejny, tak już rzadko spotykany zakątek ucywilizowanej Europy, gdzie można w spokoju kontemplować górskie krajobrazy i ciszę, bo nawet w pełni lata trzeba się zadowolić towarzystwem własnego cienia i beztrosko hasających kozic. Jak okiem sięgnąć spalone słońcem pustkowie, aż po horyzont.
Najwyższym szczytem Sierra Nevada, a zarazem całego Półwyspu Iberyjskiego, jest
Mulhacen (3481 m n.p.m.), wznoszący się w samym sercu najmłodszego w Hiszpanii parku narodowego. Dogodnym punktem wyjścia w ten rejon gór jest Granada, z której codziennie wyrusza autobus do miejsca o nazwie Hoja de la Mora najwyżej położoną w Europie drogą, która wspina się na wysokość 3000 metrów n.p.m. i kończy dosłownie na grani Sierra Nevada. Stamtąd kursuje turystyczny mikrobus z przewodnikiem (mówiącym wyłącznie po hiszpańsku) w okolice szczytu Veleta (3394 m n.p.m.).  W najwyższej części masywu znajduje się reliktowy lodowiec Corral, najdalej na południe wysunięty lodowiec w Europie.

POCZĄTEK STRONY

 

Sevilla (Sewilla)

Historia Sewilli związana jest z rzeką Guadalquivir ˗ miasto było jednocześnie portem rzecznym i mostem pomiędzy Oceanem Atlantyckim i Andaluzją. Rzymianie okupowali całą Hiszpanię przez ponad sześć wieków. Ich pierwszą kolonią była Italica, której ruiny znajdują się w promieniu ok. 10 km od samej Sewilli. Najbardziej znaczący wpływ na miasto wywarła jednak cywilizacja muzułmańska, jako że ich panowanie trwało w Andaluzji blisko 800 lat (od 711 do 1492 kiedy to katoliccy monarchowie obalili ostatniego muzułmańskiego władcę w Grenadzie).
Niektóre z najbardziej znamienitych budowli miasta stanowią dziedzictwo tych obszarów, włączając w to Torre del Oro, Torre de Plata, Giralda, Patio de los Naranjos, tereny Triany, Macareny i Alkazar. Później muzułmanie żyjący pod panowaniem chrześcijańskim (tzw. mudejares) wykorzystywali swoje zdolności do stawiania budynków w stylu Maurów, jak Palacio Pedro, część Reales Alcazres. Znajduje się tutaj kilka muzułmańskich kościołów sięgających tamtego okresu, m. in. Iglesia de San Marcos, Iglesia de Santa Catalina i Iglesia de San Pedro. Co ciekawe, muzułmański styl w architekturze był kontynuowany długo po zakończeniu tego okresu historii. Jednym z najlepszych tego przekładem jest Casa de Pilatos, jeden z najpiękniejszych budynków w Sewilli! Miejskie mury i bramy świadczą o bogatej wielowiekowej historii tych miejsc.
Po upadku Granady Hiszpania wkroczyła w okres rozwoju i dobrobytu. Konkwista Amerykanów z 1492 roku uczyniła Sewillę jednym z najbardziej zamożnych miast w całej Europie. W 1503 roku Sewilla uzyskała monopol na handel z nowym kontynentem i szybko stała się jednym z najbogatszych, najbardziej kosmopolitycznych miejsc w Europie. Mimo ustanowienia w 1561 roku stolicą państwa małego Madrytu, to właśnie Sewilla aż do XVII wieku utrzymywała swój prymat pośród innych miast. Stawiano wówczas wspaniałe renesansowe i barokowe budowle, a wielu wybitnych  hiszpańskich artystów złotego wieku, jak Zubarán, Murillo, Juan de Valdés Leal, osiadło właśnie tutaj. Jednakże wielka część dorobku tego okresu została zmarnowana w ciągu wojen prowadzonych przez władców dynastii Habsburgów.
XVIII wiek to dla Hiszpanii czas ekonomicznego upadku. W XIX i na początku XX wieku bieda doprowadziła do konfliktów politycznych i wojny. Wiele z późniejszych historycznych budowli, w tym Plaza de España i Park Marii Luisy, datuje się na rok 1929 czyli rok Iberoamerykańskiej Wystawy. W 1992 roku zdarzenie to po raz kolejny odbyło się w Sewilli, przyciągając tysiące odwiedzających z całego świata.

POCZĄTEK STRONY